Turbacz z Koninek
Ehhh ten Turbacz… Najpierw to śnił się moim dzieciakom po nocach – „Nie! Nie! Tylko nie Turbacz! Za daleko! Za wysoko! Nie! Nie!” Hahaha… a teraz! „Idziemy na Turbacz?” „Kiedy Turbacz?” Turbacz, Turbacz, Turbacz. Młody skarbów chce szukać pod Diabelskim Kamieniem, Młoda żurek ze schroniska wpitalać. A mi to się tak średnio na ten Turbacz chciało iść, mężowi również. Mi to się Pieninki marzyły, bo kocham te górki. Ale ciągle nam nie po drodze. A mąż? Hmmm… może się nie będę zagłębiać o czym ten mój mąż marzy 😉
No ale jak się już tym dzieciom bakcyla sprzedało, to trzeba ten krzyż nieść. No i nieśliśmy go w Niedzielę Palmową na Turbacz oczywiście. I było tak pięknie, że aż te moje dzieciaki wyściskałam, że z taką pasją starych na tę górę ciągnęli.
Koninki – wyciąg
Zaczęliśmy w Koninkach. Duży parking, za dużą kasę (30 zł za dzień). Mieliśmy ruszyć szlakiem już z parkingu, bo Seba punkty GOT nabija i żadnemu nie przepuści. Jak zwykle jednak zaspaliśmy i bałam się, że się przed zmrokiem nie wyrobimy. Podjechaliśmy wiec wyciągiem krzesełkowym na Tobołów szastając kasą, ok 60 zł bilet rodzinny, ale oszczędzając sobie najnudniejszego i najbardziej męczącego podejścia. Seba wkurzony, bo mu kilka kilometrów uciekło, a chyba uderza po złotą odznakę w tym roku 😉 Ola też wkurzona, bo ona chciała sama na krzesełku jechać, a nie na maminych kolanach. Jak zobaczycie wyciąg to zrozumiecie czemu jej samej nie puściłam 😉
Także najpierw Seba, później my z Olą i na końcu tata z 4 plecakami i 6 kijkami. Hahaha – wkurzony, bo on się z tym całym balastem zapiąć nie dał rady i o śmierć się na tym wyciągu otarł 😉 A my nic! Nawet nie zauważyliśmy, że życiem tam dla nas ryzykował. Hahahaha
Szlakiem zielonym na Obidowiec
Ruszamy na Obidowiec, znanym już szlakiem zielonym. Ostatnio szliśmy tędy w listopadzie. Było bardziej wiosennie niż dziś. Dziś śniegu po pachy. W przenośni oczywiście. Zima jednak przepiękna. Śnieg, niebieskie niebo, słońce, cumulusy. No cud malina.
Co chwile na mnie pokrzykują, bo oddając się tym zachwytom zostaje w tyle. A tam w schronisku żurek czeka 😉
Za nami przepiękna panorama na Beskid Wyspowy z Ćwilinem i Śnieżnicą w roli głównej.
Przed nami ostre podejście na Obidowiec. Ale wiemy, że później to już prawie sielanka.
Choć podejście daję w kość to i tak dość szybko docieramy na Obidowiec. Tu też skręcamy w lewo na Turbacz szlakiem czerwonym. Skręcając w prawo dojdziecie na Stare Wierchy.
Pierwszy postój robimy przy krzyżu upamiętniającym katastrofę samolotu z 1973 roku (https://pl.wikipedia.org/wiki/Katastrofa_lotnicza_na_Obidowcu).
Dzieciaki pałaszują przekąski, herbatka, krótki odpoczynek, a ja oczywiście latam z telefonem i cykam foty gdzie popadnie. Zima na Obidowcu w całej swojej pięknej odsłonie.
Idziemy dalej. Trasa jest łagodna, bez większych utrudnień. Pojawiają się pierwsze widoki na Tatry. Pogoda nam sprzyja.
Dochodzimy do rozwidlenia szlaków. Można tu skręcić na Szałasowy Ołtarz, można brnąć dalej na szczyt. Oczywiście wybieramy szczyt, jakżeby inaczej 😉 Stąd to jakieś 20 minut.
Docieramy na Turbacz. Ja z wrażenia jak zawsze zapominam sprawdzić czas, a chciałabym móc Wam przekazać ile nam to zajęło. No niestety. Ale w zamian mam dla Was setki zdjęć. A jest co fotografować.
Po sesji zmierzamy w stronę schroniska. Ola niepokoi się czy aby na pewno żurek jeszcze będzie, więc przyspiesza. Muszę ochłodzić troszkę jej zapał, bo i na tym odcinku jest co podziwiać.
Żur w schronisku
Udało się, dotarliśmy, żurek jeszcze jest 😉 Ale spałaszowany przez moich tak szybko, że nawet nie zdążyłam zdjęcia zrobić 😉 Nawet im nie przeszkadzało, że jedzony na kolanie, bo stoły wszystkie zasypane. Na deser szarlotka – też zniknęła błyskawicznie 😉 Jeszcze były kanapki z pastą jajeczną i inne przekąski. Trochę się nawet bałam, czy nie będą wracać w drodze do domu 😉 Bo to w sumie taki misz masz był niezły, ale na szczęście wszystko się w brzuszkach przyjęło. Obiady na szlakach zawsze smakują lepiej. Zwłaszcza żurek w schronisku 😉 Wszystko nawet jedno w którym 😉 Ola jest na to idealnym przykładem bo w domu to „taki sobie”, ale tam w górach ta zwykła zupa z chlebem to rarytas 😉 Myślę że jest on po prostu pasją doprawiony 🙂
I znowu parę fotek, obczajanie mapy i ruszamy na Czoło Turbacza… i dalej na Diabelski Kamień. Seba już zaciera ręce i plecak na skarby opróżnia 😉
Czoło Turbacz
Za pierwszym razem próbując dostać się na szlak niebieski, którym mieliśmy wracać, troszkę się pogubiliśmy. Dziesiątki drogowskazów, a my nie mogliśmy znaleźć właściwego. I powiem Wam, że i tym razem mieliśmy problem. Coś tam z tymi oznaczeniami szlaków nie styka. Na szczęście wiedzieliśmy, w którą stronę się udać.
Na rozległej polanie Czoła Turbacza, z której rozciągają się cudne widoki znajduje się Szałasowy Ołtarz. Postawiony został dla upamiętnienia licznych mszy polowych odprawianych przez Karola Wojtyłę. Jedna z nich była o tyle nietypowa, że odprawiana przodem do wiernych (przed II Soborem Watykańskim wszystkie msze były odprawiane tyłem do zebranych).
Diabelski Kamień
W końcu docieramy do celu naszej wycieczki, czyli Diabelskiego Kamienia. Zgodnie z legendą znajdują się tam skarby strzeżone przez diabły oczywiście, a kamień otwiera się tylko raz w roku w Niedzielę Palmową. I oto jesteśmy. Stoimy pod głazem próbując rozszyfrować napis mający otworzyć wrota. Ola zaniepokojona, trzyma się z boku. A to za sprawą innej legendy, w której to pewna kobieta udała się pod kamień ze swoją 4 letnią córką. Niedziela Palmowa, wrota otwarte, zebrała tyle złota ile mogła unieść, a po córkę miała wrócić. Niestety gdy pojawiła się znowu zastała kamień zamknięty. Wróciła rok później. Tym razem skarby zostawiła, a córę zabrała. Jak widzicie wszystko kończy się dobrze, ale Ola przezornie woli za blisko nie podchodzić 😉
Chłopaki natomiast z każdej strony głaz obeszli, napis rozszyfrować próbuj i próbują…aż się z Olą nudzić zaczęłyśmy 😉 Kamień jednak niewzruszony.
Sebcio niepocieszony. Nos na kwintę. I taki załamany wracał, aż musiałam mu doładowanie w jego ulubionej grze obiecać i to mu dopiero humor poprawiło. To… i jeszcze inne skarby, które znaleźliśmy już przy końcu trasy 😉
Kamyczki Pebble Dream i wykluwające się dopiero krokusiki.
Happy Go Lucky!
Mimo że jest to nasza kolejna wyprawa na Turbacz tym samym szlakiem to bardzo nam się podobało. Polecamy każdemu. Szlak w miarę łatwy (jeśli podjedziecie wyciągiem) i choć długi, to zróżnicowany i ciekawy. Dzieciakom z pewnością przypadną do gustu opowieści i legendy związane z mijanymi przez nie miejscami. A jeśli połkną bakcyla jak nasze, to same będą Was ciągnąć w góry 😉
Zrobiliśmy prawie 20 km, a cała wycieczka zajęła nam 7 i pół godzinki.
Do zobaczenia na szlakach!