Miejska Góra i Łysa Góra
Macie tak czasem, że planujecie jakiś wypad, imprezę, wyjście jakiekolwiek i czekacie na nie z utęsknieniem? A później jak już trzeba się zebrać to najchętniej byście odwołali. Tak było u nas tej niedzieli. Nic za oknem nie wskazywało na pierwszy dzień wiosny. Nawet mi, a musicie wiedzieć, że jestem motorem napędowym Grzybków, nie chciało się ruszyć z domu. Inside good, outside bad 😉
Pidżama Party
Wstaliśmy jacyś wszyscy niedospani, a to za sprawą Oli i jej wypatrzonej wersji pidżama party. Otóż każdy miał spać w nie swoim łóżku – Ola wylądowała u Seby, Seba u mnie, ja u Oli. Tylko tatuś został na swoim, czyli moim! Z Sebą. A i tak wstał nieswój. Przesilenie wiosenne pełnią gębą. I pewnie zostalibyśmy w domu, gdyby nie pomysł dzieciaków na zabawę w berka tuż po śniadaniu. No bo słuchajcie, jak ja mam się bawić w berka w czterech ścianach, to ja już wole w berka bawić się w górach 😉
W drodze
Jedziemy. Bez prowiantu, bo ciągle ostatnio z tymi niezjedzonymi kanapkami do domu wracamy. I pewnie się domyślacie o co poprosiły dzieciaki jak tylko zrobiliśmy przerwę na górze 😉 „Co? Kanapek nie ma!!! Oooo…” Noż nie-do-wytłumaczenia. Pół q…wa roku łażę z tymi kanapkami w plecaku tam i z powrotem i nikt się o kanapce nawet nie zająknął!
Tak czy siak, jedziemy. I jedziemy i jedziemy… Jakoś zawsze mi się wydawało, że ta Limanowa to jakoś bliżej. Drogę krętą mąż wybrał, bo niby najszybsza. Dziś najbliżej śniadaniowym zwrotom byłam ja. A musicie wiedzieć, że na śniadanie była pasta jajeczna 😉
Miejska Góra
Jedziemy i jedziemy… na szlak już wjechaliśmy… i dalej jedziemy. I bylibyśmy na tę Miejską Górę wyjechali, ale krzyczę do męża „Tu! Zatoczka! Parkuj! Niech ten koszmar się skończy 😉 ” I tak oto zaparkowaliśmy na skrzyżowaniu Leśnej z Kasprowicza. Tu weszliśmy na szlak niebieski, który chyba ciągnie się od centrum Limanowej. I po jakiś 15 minutach stanęliśmy na szczycie. Hmmm… że to niby już. Hahaha no powiem Wam, że wszyscy stanęliśmy jak wryci. No bo jak to, już koniec. I wracamy?
Na szczęście miałam w rękawie Łysą Górę 😉
Widokowo?
A cóż mogę o Miejskiej Górze powiedzieć. Z pewnością przy lepszej pogodzie widoki byłyby znakomite. Seba wyczytał, i próbował wypatrzeć miedzy innymi Mogielicę, Cichoń, Kudłoń… i Gerlach?! Tak! Podobno i Gerlach z Miejskiej Góry widać. Musieliśmy uwierzyć tablicy informacyjnej na słowo, bo my to ledwo czubek własnego nosa widzieliśmy 😉
Ruszyliśmy dalej, no bo co mieliśmy robić. Żółtym szlakiem na Łysą Górę, pętelka i pod koniec mieliśmy zboczyć na Kasprowicza, gdzie zaparkowaliśmy.
Taki chyba główny deptaczek tym niebieskim szlakiem tu prowadzi, bo ludzi nawet sporo spotkaliśmy, jak na tak paskudną pogodę.
Łysa Góra
Zboczyliśmy na żółty, bo to właśnie on miał nas doprowadzić do celu. Nawet ostro pod górkę się zrobiło w pewnym momencie. Na szczycie stanęliśmy jednak znowu dość szybko.
Tu się troszkę pogubiliśmy. Bo nie bylibyśmy sobą 😉 Szlak ostro zakręcał w dół, ale my poszliśmy prosto… i nagle znaleźliśmy się w jakiejś alternatywnej rzeczywistości.
Wychodząc z lasu natrafiliśmy na nieczynny (pandemia i kolejny lockdown) wyciąg narciarski, knajpkę – również nieczynną, pusty plac zabaw, a nawet szachy na świeżym powietrzu. Bez żywego ducha wyglądało to bardzo surrealistycznie. Troszkę mi nawet ciary przeszły po plecach. Taki mały matrix pod, a właściwie nad, Limanową 😉
Dzieciaki nie widziały w tym nic dziwnego, a tym bardziej nadzwyczajnego, rzuciły się do zabawy. Ot zwykły wyciąg, karczma i plac zabaw. A że pusty, tym lepiej, bo cały dla nich.
I ja dałam się namówić na partyjkę szachów 😉 A nie było lekko. Raz, że Seba to szachista pierwszorzędny, a dwa, że figury trochę przymarzły. No zmroziło je na nasz widok ewidentnie 😉
Tu postanowiliśmy przycupnąć, jest altana, stoły, ławy, palenisko. No wszystko czego dusza zapragnie. Oprócz tych kanapek, o których wspomniałam wcześniej 😉
Czas wracać. Cofamy się po śladach i odbijamy w lewo razem ze szlakiem żółtym, który to zgubiliśmy jeszcze ze dwa razy po drodze. I powiem Wam, że jeśli ktoś się tą drogą zdecyduję Łysą zdobyć, to się grubo napoci. Jest tu kawał górki do pokonania.
Plac placem pogania 😉
Idziemy, idziemy i idziemy… i myślę sobie, kurcze! my to tyle pod górkę nie wychodziliśmy, co schodzimy. Jeszcze trochę i do samych piekieł zajdziemy 🙂 Ale nie, nie do piekieł, a na plac zabaw kolejny. Też troszkę surrealistyczny, jakby z PRL-u. Strach się bać. „Nie, nie możecie się tam pohuśtać”. Tężec już widziałam oczami wyobraźni. Za to moi, swoimi oczami dojrzeli kolejny, tym razem full wypas nowiutki plac zabaw. No nie-do-uwierzenia. Jeszcze mi się w życiu na szlaku tylu atrakcji dla dzieci nie udało zaliczyć 😉 Dzieciaki za to zaliczyły dziś kolejny szczyt 😉 Happy Go Lucky!
Na szlaku… bez gaciów 😉
Ubłoceni po pachy, ale w końcu w dobrych humorach dotarliśmy do samochodu. Cała wycieczka zajęła nam 3 i pół godzinki, a zrobiliśmy 7 km. Droga powrotna upłynęła nam znacznie szybciej i zabawniej. A to za sprawą Oli, którą to musieliśmy pozbawić warstwy wierzchniej odzienia przed wsadzeniem w fotelik. Nie było na nim bowiem czystego skrawka. Od stóp do głów błoto. Ale czyż to nie jest wyznacznikiem dobrej zabawy. Im bardziej ubłocone dziecko, tym szczęśliwsze. Ola zaś oświadczyła, że ona już zawsze będzie jeździć bez gaciów, bo ją teraz nic w brzuch nie gniecie 😉 Także ten… jeśli spotkacie na szlaku niespełna odzianą pięciolatkę, to właśnie my 😉 Grzybki na szlaku 🙂 Bez gaciów 😉
Happy Go Lucky!