Trzydniowiański Wierch
Moje Grzybki nie za bardzo lubią proste szlaki. Na długich dolinowych spacerach nudzą się i marudzą. Szukają skałek, górek, potoków, ostrych podejść, schodów. Nawet nie chcecie wiedzieć ile marudzenia było w drodze do Morskiego Oka. Te ciągłe pytania kiedy ten asfalt się skończy i wejdziemy na prawdziwy szlak. Nie potrafili przyjąć do wiadomości, że to już jest to! Ze to jest górski szlak do Moka. Dlatego też obawiałam się troszkę przejścia Doliny Chochołowskiej, tak przez wszystkich uwielbianej, bo z doświadczenia wiem, że i tu można się wynudzić. Już dzień wcześniej nastawiałam Grzybki, że musimy wstać wcześniej, bo czeka nas długie podejście doliną zanim wejdziemy, jak to oni nazywają, na prawdziwy szlak. I wierzcie mi był „prawdziwy”! 😉 Grzybki szybko się przekonały, że lepiej było dalej iść tą nudną doliną 😉 Ale od początku.
Siwa Polana
Parkingów na Siwej Polanie jest kilka. Z racji, że byliśmy tuż przed 8, było jeszcze pusto i udało nam się zaparkować najbliżej wejścia na szlak. Punkt 8:00 my z mężem płacimy za wstęp i rozważamy rowery, a Grzybki kłócą się o to kto będzie przybijał pieczątkę, a później o to czemu tak krzywo. Jest dobrze 😉 Słoneczko pięknie świeci, widoczki są przyjemne, ruszamy szlakiem zielonym. Na drodze coraz więcej turystów, ale nie jest jeszcze tłoczno. Po chwili wchodzimy już w las. Ani słońca, ani widoków. Zimno. Co rusz uskakujemy przed pędzącymi rowerzystami. Grzybki dalej się kłócą o tą krzywą pieczątkę. Zamiast szumu potoku, śpiewów ptaszków, czy chociażby ryku niedźwiedzi, słyszę dzwonki rowerów i „jak można być tak beznadziejnym, żeby nie umieć prosto przybić pieczątki”. I myślę sobie, że najbliższa godzina właśnie tak będzie wyglądać. Myliłam się. To było półtora godziny!
Polana Trzydniówka
W końcu dochodzimy do Polany Trzydniówka. Robimy krótką przerwę. Żelki mocy, herbatka i ruszamy, jak to Seba z przekąsem zauważa, bruzdą tatrzańską. Szlak zmieniamy na czerwony, który jest dość zaniedbany. Wszędzie walają się połamane drzewa, gałęzie, kamienie osuwają się spod nóg i do tego wieje niemiłosiernie. Na domiar złego Ola zostaje w tyle i zaczyna marudzić. Aż tu naglę – schody! I nie pytajcie mnie dlaczego, ale to dziecko uwielbia szlakowe schody. Wysuwa się do przodu, a micha się cieszy. Musicie jednak wiedzieć, że nie są tą zwykłe schody. Już po krótkiej wspinaczce dociera do nas, że to schody z piekła rodem. Olcie musimy troszkę wypychać, bo nóżki za krótkie na stopnie. Seba jęczy, że ten horror nigdy nie się nie skończy. A ja tylko powtarzam – idźcie, idźcie w stronę słońca. Bo wiem z relacji Rodzinnie Dookoła Świata, że jak tylko wyjdziemy poza linie lasu, to ten schodowy horror zamieni się w tatrzański spektakl piękna.
Koniec horroru
Po godzinie z grubym hakiem powoli wyłaniamy się z lasu. Już widać coraz więcej, już jest pięknie, już nie straszne nam schody czy ostre podejścia. Teraz tylko rozglądamy się dookoła i chłoniemy to co Tatry mają do zaoferowania.
Na szlaku pojawia się coraz więcej ludzi. Chyba tak wlekliśmy się po schodach, że nawet wszystkie zakopiańskie śpiochy nas dogoniły 😉 Parę razy przysiadamy na skałkach, bo słonko tak cudownie praży, że chyba wszyscy mamy ochotę po prostu poleżeć w jego promieniach.
Ale szczyt sam się nie zdobędzie. Ruszamy więc ostatnią „prostą” pod górkę, bo Seba dostrzegł z oddali tabliczkę i zachęca Ole, że to już tam. Okazuję się jednak, że to tylko zwodnicza, samotna, wysuszona choinka zagrała nam na nosie, a na Trzydniowiański czeka nas jeszcze jedno podejście.
Na szczycie
Grzybki wypruwają do przodu i w samo południe zdobywają szczyt. No dobra, z małym poślizgiem bo o 12:30 😉 Jest cudownie, cieplutko i przepięknie.
Standardowo Seba już wypatrzył kolejny szczyt, tym razem Kończysty Wierch, na który możemy podejść, bo to przecież tylko godzinka. Zbywamy go milczeniem, wyjmujemy prowiant i rozkoszujemy się pięknem.
Ja najmniej, bo Grzybki usadowiły się nad urwiskiem i cały czas mam wizję, że któryś mi się tam stoczy. Oczywiście kwitują to głośnym „Dajże spokój mama!” Nikt się staczać nie będzie!” Ale na wszelki wypadek i tak ich poprzestawiałam.
I powiem Wam, że bylibyśmy tam na tym Wierchu zostali, gdyby nie pewna dość hałaśliwa grupa, która nas ze szczytu przegoniła. Bo trudno się pięknem natury rozkoszować jak tu zgraja dzieciaków drze japę. Nie to żebyśmy byli najcichszą grupą na szlaku, bo różnie to z dziećmi bywa, ale jednak jak się wśród ludzi znajdujemy, to normy jakieś społeczne warto byłoby uszanować.
Pętelka szlakiem czerwonym
Wizja schodzenia tym samy szlakiem, po piekielnych schodach, przeraża do tego stopnia, że wybieramy dłuższą trasę przez Jarząbczą Dolinę. Trochę schody pomogły podjąć decyzję, trochę chęć zjedzenia zupki w schronisku na Polanie Chochołowskiej.
Ruszamy więc dalej szlakiem czerwonym, a po drodze towarzyszą nam przepiękne widoki, aż wchodzimy w las… i idziemy, idziemy i idziemy. A schroniska ni widu, ni słychu. Głodni i zmęczeni w końcu je dostrzegamy… ale zaraz… gdzieś tam po drugiej stronie strumyka! Szlaki nam się nie łączą! Mijamy schronisko, podchodzimy na Polanę i gdybamy czy wracać teraz jeszcze te 10 minut na zupę, czy tu przy stoliczkach się wyłożyć i resztki z plecaka wyjeść. Chyba nikt aż tak bardzo nie miał ochoty na żurek, bo te 10 minut wydało nam się już nie do pokonania. Zwłaszcza, że z tyłu głowy telepała się myśl, o długim powrocie doliną na parking.
Bieg Chochołowską
Przed 16 zbieramy manatki i ruszamy w dół zielonym szlakiem. Na parking czeka nas prawie 2 godzinny spacer. Nie obejdzie się bez czołówek. Listopadowy dzień za krótki. Seba jednak narzuca zabójcze tempo. Ewidentnie mu się gdzieś spieszy. Chwile po 17 meldujemy się w pierwszym napotkanym po drodze barze kupując grzane winko dla mamusi, goferka dla Oli, kierowca nic nie dostaje, a Seba jęczy. Bo on jakiś tam turniej miał rozegrać i teraz już nie zdąży. To już przynajmniej wiemy czemu tak lecieliśmy dolinką na połamanie nóg. Ja myślałam, że on się niedźwiedzia boi po zmroku spotkać, a on w Among us’a chciał zagrać.
Starorobociański nastepny 😉
Cała wyprawa zajęła nam ponad 9 godzin. Widoki z Trzydniowiańskiego są fantastyczne, więc zdobycie go jest warte pokonania każdych schodów. Nawet tych na czerwonym szlaku 😉 Jak tylko dzień będzie dłuższy planujemy zdobyć jeszcze wcześniej wspomniany Kończysty Wierch i w końcu Starorobociański, o którym marzymy od dawna. Jeszcze dwa lata temu gdy przeglądaliśmy z Sebą „Na szczycie” i pokazał, że tam chce iść, wydawało mi się to nierealne. Teraz już wiem, że w przyszłym roku będzie nasz!
Grzybki są gotowe!