Kondracka Kopa z Kuźnic – czyli o tym jak Matka Roku Giewont dzieciom obrzydzała, bo chciała sobie grzane winko w schronisku popijać ;-)
Za każdym razem kiedy jedziemy w Tatry na parę dni miotam się jak ryba w sieci, nie wiedząc które szlaki wybrać. Tyle tego jest, tyle dróg, których jeszcze nie przeszliśmy i tyle pięknych szlaków, które chciałabym odwiedzić jeszcze raz. I jak to wszystko w weekend ogarnąć? No nie da się!
Jak to Grześ musiał poczekać
Kondrackiej Kopy w ogóle tym razem nie brałam pod uwagę, bo byliśmy tam ze ślubnym w sierpniu. Za to Grześ mi chodził po głowie, zresztą już od dawna. Tak to już z tymi Grzesiami bywa 😉 Jednak ta przeprawa przez Dolinę Chochołowską… nudy! A że dzień wcześniej już mieliśmy tą nikłą przyjemność przespacerować się dolinką, to nikt nie chciał dziś tam wracać. Grześ musi poczekać 😉
Pierwszy Dwutysięcznki
Dużo atrakcyjniejsza wydała się wizja pierwszego dwutysięcznika dla Oli i jak tylko się dowiedziała, że jako jedyny Grzybek jeszcze takowej góry zaliczonej nie ma, nie dała się przegadać. Mówimy jej więc, że Kopa wysoka, że daleka, że stroma… bo tak nam się średnio chciało w ten ostatni dzień taką wyprawę robić. Myślałam raczej o jakieś tatrzańskiej dolince ze schroniskiem, słoneczkiem i grzanym winkiem. Ale to wszystko, tak jak i Grześ musi poczekać. Bo jak Ola coś sobie uwidzi to nie ma przebacz. Tak więc zamiast grzańca, zakwasy 😉 Nie będę Was jednak kłamać, każdy bolący mięsień jest wart wyprawy na Kopę, zwłaszcza w takich warunkach jakie zaserwowała nam ta listopadowa niedziela.
Kuźnickie parkingi grozy
Szczęście sprzyjało nam od rana, samochód bowiem udało się zostawić na darmowym w weekendy miejskim parking, zaraz obok Ronda Jana Pawła II. Dodam, że pokusiliśmy się wcześniej i podjechaliśmy na ostatni parking w stronę Kuźnic, ale cena 40 zł plus 20 za busa wydała mi się absurdalna na tyle, że wolałabym na nogach nawet spod samej Gubałówki zaiwaniać niż taką daninie płacić!
Jak już pisałam szczęście jednak nam sprzyjało. Auto zostawione, bus do Kuźnic pod nosem, zwarci i gotowi ruszamy. Jest godzina 9, a kto nas zna, ten wie, że wyjątkowo wcześnie udało nam się z łózek zwlec.
Szlak niebieski do Schroniska na Hali Kondratowej
Z Kuźnic ruszamy szlakiem niebieskim w stronę Hali Kondratowej, gdzie mamy w planie zjeść śniadanko. Szlak jest przyjemny, technicznie prosty, a turystów właściwie żadnych.
Mijamy Kalatówki po jakiś 25 minutkach i zaczynamy podchodzić coraz wyżej.
Pomidorówka na śniadanie
Kolejne 40 minut i stajemy pod schroniskiem.
Wszyscy zażyczyliśmy sobie na śniadanie pomidorówkę. Była pyszna!
Robi wrażenie 😉
Nie obijając się ruszamy dalej, zmieniając szlak na zielony. Przed nami maluje się cel naszej wyprawy czyli Kopa, którą Seba skwitował dosadnie: „Robi wrażenie”. Chyba rzeczywiście wrażenie robiła, bo Oli szczęka opadła, gdy jej pokazaliśmy gdzie zmierzamy. Uśmiech na twarzy jednak przybrała, sama bowiem chciała dwutysięcznik 😉 To już wie, jak to się je 😉
Szlak zielony na Przełęcz pod Kopą Kondracką
Początkowo mamy bardzo przyjemny spacerek dolinką, po prawej wyłania się charakterystyczny krzyż tatrzański, po lewej zostawiliśmy widoczny w oddali Kasprowy.
Coraz ostrzej pod górkę. Zaczynamy czuć, że zdobywamy dwutysięcznik. Troszkę się wleczemy, a Seba jęczy, że gonią nas jakieś dzieciaki. Faktycznie po piętach deptała nam bardzo żwawa rodzinka, która nieświadomie wjechała Oli na ambicje do tego stopnia, że na najgorszym serpentynowym odcinku wiodącym na Przełęcz dostała takiego speeda, że ja prawie dostałam wylewu. Innymi słowy Ola w drodze na Kopę dostała niezłego kopa 😉
Na Przełęczy nie zatrzymujemy się, bo wieje niemiłosiernie, tylko ruszamy dalej zmieniając szlak na czerwony. Kawałek dalej widoki są o niebo lepsze, wiec ciągnę Grzybki jeszcze ciut wyżej i dopiero tu robimy krótką przerwę.
Leżakowanie
Mówiąc robimy przerwę, mam na myśli, że Grzybki padły na ziemie i leżą. Nawet im żadnych poddupnikow nie oferuje, myślę sobie bowiem, ze skoro tu wyszły w niecałe 2 godziny, to chyba im ta mokra ziemia nie straszna.
Cud na Kopie 😉
Ja podziwiam! A jest co Kochani! To co widzimy od tego momentu to istny cud natury. Głównie za plecami, ale zawsze można podchodzić tyłem 😉 Stąd też na szczyt troszkę się wleczemy, bo raz, że goniąca nas rodzinka gdzieś przepadła, dwa, że ja pykam zdjęcie za zdjęciem, aż mi się telefon zagotował. I choć według mapy z Przełęczy na Kopę idzie się 15 minut, to nam zajęło to na pewno przynajmniej dwa razy tyle. I to nie za sprawą zmęczenia, tylko całego tego piękna, które nas otaczało. No i wiadomo, jak się podchodzi tyłem, to zawsze trochę wolniej 😉
Na szczycie
Jak tylko stanęliśmy na Kopie Seba nie omieszkał nas poinformować, że stąd na Giewont już tylko godzinka. I z przerażeniem obserwuje te iskierki pojawiające się w jego oczach i myślę sobie „O qchnia! On będzie nas tam jeszcze ciągnął!” Stanęli sobie tam oboje, przed tym Giewontem i widzę, że się naradzają, że Seba Ole nagabuje. Myślę więc – trzeba działać szybko! Trzeba im ten Giewont obrzydzić 😉 Bo musicie wiedzieć, że ja już mam swoje lata i ja po przejściu w weekend kilkudziesięciu kilometrów po górskich szlakach, to chciałabym, jak już wcześniej wspomniałam, to schronisko… i szarlotkę i słoneczko i grzane winko… a nie łańcuchy i „Pan tu nie stał” w drodze na Giewont 😉
Rozkładamy więc wszystkie nasze bibeloty, kanapki, herbatki, przekąski i napawamy się pięknem. A gdzie nie spojrzeć z Kopy tam widoki zachwycające. Słoneczko cudnie grzeje, wiatr ustał i tak jak ja już żadnego grzańca do szczęścia nie potrzebowałam, tak i Grzybki w tym lenistwie zatraciły chęć zdobycia Śpiącego Rycerza.
Listopadowy dzień za krótki 🙁
No niestety, ale jak wiecie dzień w listopadzie krótki, musieliśmy się więc zebrać w sobie, podnieść zadki i z Kopy zejść. Szlak obraliśmy ten sam dzięki czemu fantastyczne widoki, które mieliśmy wcześniej za plecami teraz zachwycają w całej swej okazałości. I znowu zamarzyłam, alby tu zostać. Grzybki jednak ciągną na obiecany żurek w schronisku.
W drodze powrotnej Ola pokazuje nam dumnie przechadzającego się po tatrzańskim szlaku jelenia. Bo musicie wiedzieć, że Ola zawsze potrafi dostrzec, to co nam umyka. A to liska, a to czarną wiewiórkę, a to właśnie jelenia. Z przerażeniem czekamy kiedy niedźwiedzia wypatrzy 😉
Powrót
Zejście do schroniska zajmuje nam półtora godzinki, szybciutko zamawiamy zupy i dojadamy resztę kanapek. Powoli zaczyna się zmierzchać więc ruszamy dalej. Najgorszy kamienisty odcinek pokonujemy jeszcze przy gasnącym świetle dziennym, w okolicach Kalatówek zakładamy jednak czołówki. Na szczęście droga tu już jest w miarę bezpieczna i bez problemu można ją przejść po zmierzchu. Oczywiście z latarkami. W Kuźnicach meldujemy się chwilkę po 17 i oszczędzając na busiku zmierzamy do ronda na nogach. To co zaoszczędziliśmy wydajemy na gofry, które jak się domyślacie, po takiej wyprawie smakują wyśmienicie.
Dwutysięcznik dla każdego 😉
Cała wyprawa zajęła nam około 9 godzin. Choć jest momentami ostro pod górkę, zwłaszcza podejście na Przełęcz, to myślę, że jest to trasa do pokonania dla wszystkich. Żadnych łańcuchów, bez niebezpiecznych przepaści, śmiało można ruszać z dzieciakami. Pamiętać jednak, że jakby nie było, jest to dwutysięcznik i trzeba się do takiej wycieczki odpowiednio przygotować. Pora roku, pogoda, warunki na szlaku i ogólna kondycja też mają znaczenie.
Warto! Jest to jeden z moich ulubionych szlaków i bardzo się cieszę, że Grzybki przemierzały go z zachwytem i uśmiechem na twarzach.
Happy Go Lucky!