Cichoń na Walentynki
In Love with Mountains zobowiązuje, więc gdzie by nas można było szukać w Walentynki jeśli nie na szlaku 😉
Wybraliśmy Cichoń…ale ani spokojnie ani cicho nie było… droga z Krakowa na Przełęcz Słopnicką długa i kręta, necik się gubi, wiec afera na tylnym siedzeniu już się rozkręca.
Nieszczęsne naleśniki
Na walentynkowe śniadanko mąż upichcił naleśniczki, a że zarówno Walentynka nr 2 (czyli córa) jest równie dużym ich fanem co Walentynka nr 1 – czyli JA (coby żadnych wątpliwości nie było 😉 ) to pochłonęła 3! słownie trzy! z dżemem…i się w drodze…hmmm jak mówi Seba – porzygała… No nie ma co tu w słowa ubierać, Seba ma racje, porzygała się. I myślę, że jak z dziećmi na szlakach bywacie, to i Was ów nikła przyjemność choć raz spotkała. Mąż panika – no bo jak tak cała zarzygana – ja, cóż Matka Polka – nie jedne rzygowinki już w życiu widziałam – co mogłam przetarłam, co mogłam przebrałam, śniegiem przemyłam, z zadowoleniem stwierdziłam – bywało gorzej 😉 ruszamy dalej 🙂
Ruszamy!
Troszkę nabuzowani emocjami podróży ruszamy…i od razu się gubimy… taaaa… to lubię najbardziej – spóźnieni – no bo lubimy rano poleniuchować, śniadanko trochę zajęło, jego zbieranie z Oli również, no i teraz nie w tą stronę co trzeba… No i tu w głowie mojej rodzi się: „** **** ***** ** ********… w domu trzeba było siedzieć, w łóżku leżeć, serial załączyć, a nie dzieciory ciągnąć w góry”. Mam tak, czasami mi się takie włącza 😉
Ale już ok, już jest dobrze, już na szlaku.
Znaleźliśmy Przełęcz Słopnicką, przechodzimy na drugą stronę ulicy i ruszamy szlakiem zielonym. I jest pięknie 🙂
No i znowu troszkę się pogubiliśmy, no bo sanki i górka i w ogóle, a tu skręcić trzeba było w prawo… ale kurde w prawo tu to nie ma gdzie…Idą ludzie…więc pytam czy na Cichoń to tędy, no tędy, ale nieprzetarte, oni zawrócili… Cóż myślę…tyle jechać, rzygowiny zbierać i nic! Idziemy! Przy takiej pogodzie, trochę śniegu jeszcze nikomu nie zaszkodziło 😉
Im dalej w las, tym śniegi większe…
Wchodzimy w las…i jest grubo…nic nieprzetarte, śnieg po kolana…ale widzę, że Seba niezrażony brnie dalej …więc idziemy… Ola jojczy – tak jej się włącza czasami 😉
Porzuciliśmy zbędny balast, i nie, nie mam na myśli dzieci ;-), a sanki, bo na takim śniegu to i tak się nie przydadzą.
Przedzieramy się dalej, cudne widoczki zostały za nami, przed – leśne podejście. Szybciutko jednak docieramy na szczyt, choć brodzimy po kolana w śniegu szlak jest łatwy.
Droga powrotna to czyste śnieżne szaleństwo okraszone boskimi widokami, między innymi na Mogielicę i cudnym zachodem słońca.
Młodzieży nie chciała dać za wygraną, bo jak to, tyle śniegu, a oni w ogóle na sankach nie pojeździli…ehhh… żeby oni sobie na tych sankach faktycznie sami jeździli, to ok, ale cóż najczęściej to ktoś musi ich ciągną…i ciągnie aż padnie 😉
I wiecie, tak na koniec, jak już dotarliśmy do domu, Oli ciuchy do pralki, Ola do wanny, to przy myciu zębów usłyszałam: „wiesz mamo, ja sobie to wszytko przemyślałam i wiesz, ja lubię chodzić w góry. Dziś było fajnie” Jak miód na moje serce, bo mi się czasem wydaje, ze ja ich tak na siłę na te szlaki ciągnę, a tu takie cudne wyznanie, przy Walentynkach 🙂 In Love with Mountains!
Happy go Lucky!