Beskid Wyspowy,  Wyspy do Odznaki Beskidzikego Rysia

Ćwilin – drogą różańcową z Wilczyc

Ehhh ten Ćwilin. Seba dalej uparcie twierdzi, że przeklęty. Ja tam osobiście nic do niego nie mam, ale syn faktycznie różne przygody niemiłe na tej górze miewał. To sankami dostał, to śniegiem za kołnierz, no i najzabawniejszy błotny zjazd z Ćwilina – nieplanowany oczywiście – dla Seby koszmar, bowiem to on niekontrolowanie zjeżdżał, dla nas kupa śmiechu – błotna kupa. Ale fakt faktem trzeba mu przyznać, że ten Ćwilin to taki dla nas średnio przyjazny zawsze bywał. To ulewa, to śnieżyca… a wczoraj wiatr niemiłosierny prawie nas ze szczytu porwał. Mąż błędnie stwierdził, że to przecież droga krzyżowa i nikt nie mówił, że będzie łatwo. Ja zaś nieprzychylność Ćwilina upatrywałam w porannej niechęci Grzybków do zdobycia Babie Góry. Ćwilin więc nam tu iście diablakową pogodę zgotował tej niedzieli w Beskidzie Wyspowym. Nie pierwszy zresztą raz.

Jeszcze w domu stwierdziłam „przeklęty czy nie, pogoda piękna więc ruszamy!”

Ale się mamusia przejechała na tej „pięknej pogodzie” 😉

Wietrzne Wilczyce

Zatrzymujemy się w Wilczycach. Jest tam nawet niewielki parking – o dziwo pełny tej niedzieli. Ledwo się wcisnęliśmy.

Udało się jednak, wysiadamy i… już wieje – mocno, zimno i porywiście. Biegniemy więc do linii lasu, coby nam głów nie urwało. Tu już lepiej. Za nami zostawiamy samochód i piękne widoki.

Cieszymy nimi oczy, bowiem wiemy, że na tej leśnej trasie więcej ich nie uświadczymy. Nie uświadczysz również oznaczeń szlaku pieszego. Choć w woli ścisłości, jest faktycznie jeden żółty rowerowy, którym podążamy. Drogę na szczyt wyznaczają nam głównie kapliczki drogi różańcowej.

Przy jednej z nich, bodajże czwartej, jest ławeczka. Ponieważ obawiamy się, że na górze wieje bardziej niż na dole, to na tej ławeczce robimy sobie przerwę na drugie śniadanie. Wiemy, że czeka nas już tylko ostatnie ostrzejsze podejście w lesie, a później… No właśnie nie wiemy co później, bo ostatnio ta śnieżyca spotkała nas jak tylko wyszliśmy z lasu i już nic, oprócz czubka własnego nosa, nie widzieliśmy. Żadnego szlaku, droga zasypana, wiatr, mróz, śnieg… no i Ola zaczęła chyba zamarzać, bo zamilkła, więc zawróciliśmy.

Kierowani ciekawością jak blisko byliśmy wtedy od tabliczki przyspieszamy, mimo że to ostatnie podejście do najłagodniejszych nie należy. Okazało się, że byliśmy całkiem blisko, bo jakieś 5 minut od szczytu. W tamtych warunkach jednak z pewnością byśmy ani kapliczki, ani tabliczki nie znaleźli. Zwłaszcza, że w dwóch rożnych miejscach góry się znajdują.

Dzisiaj było o niebo lepiej. Widoki przecudne.

Na szczycie

Dojście z parkingu na szczyt zajmuję nam 1,5 godzinki z przerwą na śniadanko. Na górze wieje tak niemiłosiernie, że dzieciaki cykają tylko szybciutko sweet focie z tabliczką i zmykają na dół.

Jednak mamusia po drodze musiała jeszcze zwolnić by parę fotek strzelić. Nie byłaby bowiem sobą 😉

n

Seba krzyczy więc za mną żebym przyspieszyła, bo chciałby już z tej nieszczęsnej góry jak najszybciej zejść. Odkrzykuję, żeby nie był taki hop do przodu, bo tak sobie myślę, że chyba musi jeszcze raz pod tabliczkę podejść, gdyż zdjęcie jakieś nie teges 😉 Nieszczególnie go to rozbawiło. Kawałek dalej okazało się bowiem, że faktycznie musi się wrócić. Zgubił gdzieś bowiem po drodze talerzyk od kijka.

Całą drogę w dół jak mantrę powtarzał….

No chyba sami już wiecie co 🙂

„Przeklęty Ćwilin” 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *