Modyń z Młyńczyska – o tym jak paczka Haribo uratowała nas przed rodzinnym kryzysem na Górze Zakochanych
To było ciężkie wyjście z domu… Seba od rana marudził, że on nie chce jechać w góry… Zdziczał troszkę przez te miesiące nauki zdalnej, brak kontaktów z rówieśnikami, brak zajęć pozalekcyjnych. Swoje dołożyło ostatnie przeziębienie, które przykuło Go do kanapy, a tablet to chyba wrósł mu w dłonie 😉 Jak patrzyłam na tego porannego focha to byłam już bardzo bliska zostawienia ich w domu. Diabelsko pomyślałam „a niech sobie zostanie, tablety i tak pojadą z nami ;-). Niemniej jednak niedziela jest jedynym dniem który możemy spędzić razem, choćbyśmy mieli wszyscy być obrażeni. Także jedziemy: mama, tata, Ola, Seba i … FOCH. Dobrze, że się dla niego miejsce w aucie znalazło 😉
Szlak niebieski z Młyńczyska
Jedziemy do wsi Młyńczyska skąd ruszymy szlakiem niebieskim na Modyń. Sporo zakrętasów po drodze się napatoczyło i tak tylko czekałam kiedy Ola nam rzygnie. Ale wiecie co?! Nie rzygnęła! Za to haftnął Seba! Fartownie oprócz śniadania pozbył się również i focha 😉 Na szczęście, bo się nam strasznie rozpanoszył w samochodzie 😉
Coby ochłonąć po tym trudnym poranku postanowiliśmy nie podjeżdżać pod krzyż milenijny, a przejść się kawałek asfaltem. Zaparkowaliśmy więc na dole i ruszyliśmy szlakiem niebieskim w stronę widocznego z oddali krzyża.
Było ostro pod górkę, słońce grzało mocno, co rusz mijało nas auto za autem. Ola zapodała płytę „Jęczę więc jestem”, a Seba może już bez focha, ale do szczęścia to tu jeszcze sporo brakowało. I tak sobie pomyślałam (nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz) – „Boszeee! No i po co ja tu z nimi leze?!”
Krzyż milenijny i kapliczka
Ale leze. Kapliczka już coraz bliżej, a tam ławeczki i piękne widoczki.
Dzieciaki odsapnęły, napoiły się, a paszcze zapchały żelkami. I mówcie co chcecie, ale to E-27 okraszone syropem fruktozowo-glukozowym i polane olejem palmowym – to potrafi czynić cuda. Dzieci z zafoszonych, rozpieszczonych smarkaczy zamieniły się w idealne latorośle. Obrazek uroczy jak z Hallmark’u. Biegną uśmiechnięte blondaski przez ukwieconą łąkę krzycząc: „patrz mamusiu! – krowa! Ooo – kwiatki, jakie piękne i konik polny i…[…]”. Serio? Tyle im do szczęścia potrzeba? Nie kochająca mamusia, co zabierze na łono natury tylko paczka chemi-żelków?
Teraz ja strzelam focha! Bo ja chciałam banana sobie przekąsić na szlaku. A nie ma! Ślubny nie spakował! Zamiast tego podaje mi paczkę Haribo i mówi – weź tego, ten jest bananowy 😉
Wieża na Modyni
W godzinę i 45 minut docieramy na szczyt. Ludzi co niemiara. Chyba jeszcze nigdy tylu piechurów nie widziałam w Beskidzie Wyspowym, no może oprócz Mogielicy. Ale nie ma się im co dziwić. Szlak stosunkowo łatwy, pogoda piękna, a widoczki z wieży warte wysiłku. Jest to trasa dla każdego, zwłaszcza że najbardziej męczące podejście, drogą od wsi w stronę krzyża, można pokonać autem. Jest sporo miejsca pod kapliczką gdzie bez problemu się zaparkuje. A stąd to myślę, że już w godzinkę lekkim krokiem (choć pod górkę) można stanąć na wieży.
Na wieży jak na wieży 😉 Gdzie nie spojrzysz tam widoczek. Pod wieżą zamiast widoczku tłum 😉 Ale udało nam się znaleźć skrawek pod kocyk, wyjęliśmy kanapki i termosik… i oczywiście żelki.
Obowiązkowo sweet focia z tabliczką, bo jak by nie patrzeć Modyń jest jednym z najwyższych szczytów Beskidu Wyspowego i dumnie plasuję się zaraz za podium 😉
Droga powrotna upływa nam bardzo szybko i przyjemnie. Nikt się nie boczy, nie marudzi, nie jojczy. Co poniektórzy to wręcz w podskokach wracaj – no mówię Wam istny Disney Channel 😉 Najwyraźniej Haribo zrobiły robotę 😉
A i okoliczności przyrody i pogoda tak piękne, że nie chce się wracać.
Pewnie zwróciliście uwagę, że wpis zawiera lokowanie produktu, ale powiem Wam szczerze – złamanego grosza za to nie dostałam 😉 Choć z drugiej strony szczęśliwa rodzinka w górach jest chyba wystarczająca zapłatą 🙂
Happy Go Lucky!